Relacja Witolda Szylderowicza z wyprawy na Mount Vinson - najwyższy szczyt Antarktydy

PRZYGODA Z ANTARKTYDĄ
MT.VINSON 2001

Jest koniec października, z ciekawości wysyłam e-mail do Adventure Network International sprawdzić jakie warunki proponują, żeby zdobyć Mt. Vinsona. Zaznaczyłem, że zainteresowany jestem wyłącznie podróżą z Punta Arenas do Patriot Hills i dalej do bazy pod Vinsonem.
Za dwa dni dostaję odpowiedź, że i owszem mogę lecieć na Vinsona lecz, po pierwsze nie obsługują wcale wypraw solowych, po drugie mogę przyjechać z kimś pod warunkiem, że ja albo ten drugi będzie miał potwierdzone uprawnienia przewodnika górskiego (międzynarodowe uprawnienia ).
Kiedyś o tym myślałem ale praca, praca, a poza tym to, że lubię wspinać się po górach nie znaczy że muszę być przewodnikiem, radzę sobie zupełnie dobrze. Podobno tak ostre warunki, postawiła im firma ubezpieczeniowa, ze względu na wysokie koszty ewentualnej akcji ratunkowej.
Znając koszt uczestnictwa w wyprawie praktycznie zapomniałem o sprawie. Wysłałem dla podtrzymania dyskusji e-mail, że jestem gotów zapłacić połowę pieniędzy. Na początku grudnia przychodzi informacja że dają mi prawie 30% rabatu. Jeżeli zgadzam się to wyślą mi dokumenty do wypełnienia oraz proszą mnie o przesłanie pieniędzy. Zazwyczaj podejmuję decyzję z dużym wyprzedzeniem a tu ...
Drzemię w samolocie do Punta Arenas, myślałem, że zobaczę może Cerro Torre albo Torres del Peine a tu chmury i deszcz. Na lotnisku miła niespodzianka odbiera mnie obsługa ANI. Wiozą mnie do hotelu. Umawiamy się na kontakt . Jutro mam cały dzień do swojej dyspozycji.
Punta Arenas to miasto skąd praktycznie wyruszają wszystkie ekspedycje na Antarktydę czy też w Torres del Peine. Miasteczko bardzo przyjemne ok. 120 tysięczne, obecnie główny ośrodek administracyjno społeczny w południowej części Chile. Na każdym kroku widać ślady pionierów zasiedlających te ziemie w postaci pomników, popiersi, itd. Latem zamieniające się w centrum turystyczne obsługujące całą południową Amerykę. Dla zabicia czasu jadę obejrzeć Pingwiny Magellana. Całkiem to sympatyczne zwierzątka wychowujące swoje małe w jamach w ziemi. Śmiesznie chodzą, ludzi się w ogóle nie boją i ryczą jak osły.
Następnego dnia o 10.00 odprawa uczestników wypraw. Jest nas ok. 20 chętnych zdobyć Mt. Vinson. Po twarzach widać, że nie jest to tania wyprawa. Jestem jednym z najmłodszych uczestników (39 lat). Odprawa przebiega bardzo profesjonalnie, slajdy, omówienie lotu, ciągłe informowanie, że leci się do stolicy zimna. Wystąpienie kapitana samolotu, który przypominał, że do kabiny pilotów można spokojnie wchodzić tylko żeby mu nie błyskać fleszem po oczach. Wszystko pięknie tylko dzisiaj nie lecimy, pogoda, trudności ze zgodą itd.
Kontakt między 5.00 a 6.00. 5.00 prysznic, leżę i oczekuję telefonu. 7.00 telefon, dalej te same problemy, kontakt ok. 18.00. Informacja w hotelu, kontakt 5.00 - 6.00 rano. 5.00 prysznic, oczekiwanie. 7.00 telefon zapraszają na 10.00. Na zebraniu przepraszają za kłopoty, ale ciągle te same problemy, że kontakt ...
5.00 prysznic, oczekiwanie. 6.00 telefon, że przyjadą po mnie o 6.40. Punktualnie o 6.40 podjechał autobus pełny uczestników. Wyglądamy dość komicznie. Tutaj środek lata a my w pełnym zimowym rynsztunku. Niektórzy w kombinezonach puchowych, w One Sportach (wspaniałe wysokogórskie buty produkowane przez Milleta. Zintegrowana skorupa zewnętrzna ze stoptutami. Bardzo ciepłe. Bardzo drogie).
Wiozą nas na lotnisko, ważą nam precyzyjnie bagaż podręczny. Łącznie cały bagaż nie może przekroczyć ok. 23 kg czyli 50 lb. Za każdy dodatkowy 1 lb (0,45 kg) trzeba zapłacić 30 USD. Więc bardzo ostrożnie z wyborem rzeczy na wyprawę. Ja ze względu na pokaźną ilość sprzętu filmowego muszę zapłacić 250 USD. Lekko się zdenerwowałem bo myślałem, że te parę kilo to nic, lecz niestety angielska biurokracja ...
Lecimy Samolotem typu Herkules z oznaczeniami ANI. Duża transportowa maszyna w środku którego wstawiono fotele do przewozu ludzi. Lot trwa 6 h. Wszystko jest dobrze gdyby nie silny hałas i drżenie w kabinie.
Lądujemy w Patriot Hills, jest to baza czynna w sezonie letnim, położona w odległości 1076 km od bieguna południowego i ok. 200 km od bazy pod Vinsonem. Jest to główna baza wypadowa na zdobycie Mt. Vinsona i innych szczytów np. Mt. Tyrae (drugi najwyższy szczyt Antarktydy) oraz bieguna południowego. Baza składa się z kilku dużych namiotów, w których odbywa się codzienne życie uczestników wypraw i obsługi bazy oraz całego miasteczka namiotowego w których się śpi. Warunki są tu bardzo spartańskie a konieczność przestrzegania rygorystycznych przepisów ochrony środowiska doprowadza do rozpaczy. Sika się do beczki, nawet wodę którą się myje muszę wlewać do beczki, to wszystko muszą potem wywieźć. Tak więc kąpiel w dwa i pół litrach wody to ogromny luksus który możesz sobie zafundować biorąc oczywiście swój termos do ciepłej wody. Normalnym wyposażeniem umywalni są dwa termosy 0,7 l. Baza wyposażona jest w nowoczesne środki łączności oraz samoloty latające prawie po całej Antarktydzie. Jej głównym atutem jest pas ok. 5 km na 1 km pięknego błękitnego lodu, na którym mogą lądować ciężkie transportowe samoloty.
Zaraz po lądowaniu tylna klapa samolotu kładzie się, a my jak komandosi w szeregu wychodzimy na ten śliczny błękitny lodzik. Fala zimnego powietrza nie zostawia żadnych złudzeń - ANTARKTYDA!!!
Uczestnicy przegrupowują się i szykują do odlotu do bazy pod Vinsonem. Ja mam lecieć w drugiej turze, więc czym prędzej zmykam do mesy na coś ciepłego. Pogarszająca się pogoda w górach nie pozwala na dalsze loty. Winem z kartonu w plastikowych kieliszkach wznosimy toast za zdobywców Vinsona, którzy właśnie przylecieli. Patrząc po twarzach można poznać, że szczyt może łatwy, ale warunki tam panujące nie są lekkie. W miłej rodzinnej atmosferze spędzam wieczór w mesie integrując się pozostałymi uczestnikami. Jedną z bardzo ciekawych postaci jest Eric Weihenmayer z Colorado USA niewidomy alpinista, realizujący przy współudziale przewodnika górskiego Chrisa Morisa koronę ziemi. Następnego dnia pogoda w masywie Vinsona bez zmian. Patrząc na bielące się szczyty niedaleko bazy myślę, że można by się gdzieś wspiąć. W końcu nie wytrzymuję pakuję sprzęt, radio i kieruję się na nartach w stronę gór. Ostatni kilometr do podstawy gór jadę po pięknym błękitny lodzie. Jak wygląda jazda po pochyłym lodzie który zamarzł jak lekko sfalowane jezioro to się możecie domyśleć.
Szczyty okalające bazę przewyższają ją o 400 - 500 m. Bardzo miłe wspinanie po ścianach z lodo-śniegu 400-600. Widok z góry uzmysławia mi, że Antarktyda to nie tylko lód i równina lecz nie przebrane po horyzont morze gór. Kładę się spać o pierwszej. Słońce świeci sobie wysoko. Jest to niewątpliwie zaleta koła podbiegunowego latem, łagodząca warunki tu panujące. Mimo, że temperatura powietrza jest tu ok.-100 do -200, to w namiocie temperatura utrzymuje się na poziomie +50 do +100. Gorzej jest kiedy słońce zajdzie za chmury, albo inną przeszkodę naturalną.
10 stycznia, lecimy dwusilnikową Cesną do bazy po Vinsonem. Patrząc na Antarktydę z góry ma się wrażenie, że płynie się nad chmurami, z których wystają wierzchołki gór. Na całej przestrzeni góry, morze gór. Po wylądowaniu w bazie na 2200 m poznajemy naszego lidera. Keil przewodnik z dużym doświadczeniem w górach typu Mt.Kinley, Aconcagua. Nasza grupa składa się z 5 osób i dwóch przewodników. W sumie tylko ja mam duże doświadczenie w górach wysokich. Po przepakowaniu, część na plecy, część na sanki ruszamy w dwóch zespołach do obozu I na 2700 m. Wędruje się po lodowcu Bransbomb. Obóz I zakładamy na wprost zachodniej ściany Mt. Vinsona. Ściana ta robi duże wrażenie, ponad 1500 m skały i lodu. Pomiędzy zachodnią ścianą a Mount Slaughter spada lodowiec, którego lewe ograniczenie tworzy piękny 1500 m kuluar o nachyleniu 450-600. Do wierzchołka, 2100 m wspinania. Myślę, że obecnie jest to najładniejsza droga wejścia na Vinsona.
Następnego dnia, 11 stycznia idziemy ok. 2 h po lodowcu wzdłuż zachodniej ściany Vinsona na wysokość 2950 m. Wspaniałe widoki roztaczające się na pd-zach ścianę Mt. Shinn, za którego wyłania się Mt. Tyrae dają wyobrażenie ile jest tu jeszcze do zrobienia. Ściany po 2000 m, trudny dostęp, warunki tu panujące powodują, że prawie każde przejście jest wysoko oceniane.
12 stycznia. Następny odcinek ruszamy w rakach wchodząc do ogromnego kotła zamkniętego ścianami Mt. Shinn a Mt. Vinsonem. Ogromne leżące bloki połamanych seraków wokół uzmysławiają, że alpinizm to chyba nie jest najbezpieczniejszy sport. Idziemy powoli rozglądając się na prawo to na lewo, teren staje się coraz bardziej stromy. Trawersujemy ścianę zamykającą przełęcz, omijając raz z lewa, raz z prawa piękne lodowe seraki. W trakcie podejścia dwójka uczestników z braku doświadczenia rezygnuje z dalszego podejścia wracając z drugim przewodnikiem do obozu. Dalej do obozu III na 4000 m, położonego na ogromnej przełęczy podchodzimy w czwórkę. Gdy słońce zachodzi za granią temperatura spada do -300.
13 stycznia. Wstajemy ok. 1100 i szykujemy się wyjścia na szczyt. Mimo, iż trzy grupy przyleciały dwa dni wcześniej, wychodzimy razem do ataku. Pogoda doskonała, niebo bezchmurne, -250. W miarę zbliżania się do wierzchołka temperatura spada i robi się dość wietrznie. Szybko ubieram wszystko co mam i nie mogę powiedzieć, że jest mi ciepło. Na przełęczy pod granią szczytową zostawiamy plecaki i ruszamy w górę granią (I - II), miejscami eksponowaną. Silny wiatr temperatura - 350 nie pozwalają się zbyt długo cieszyć przepięknymi widokami. Schodzimy pośpiesznie na dół. Droga powrotna po ogromnych lodowych polach nuży coraz bardziej, mimo maski, gogli, zaciągniętego kaptura czuję, że wiatr próbuje znaleźć każdą szczelinę do mojego ciała. Walczę z zamarzającym nosem i policzkami. Po powrocie jestem zamarznięty słownie i dosłownie, wyglądam jak bałwan. Dopiero w śpiworze rozgrzewam się powoli.
14 stycznia. Pakujemy wszystko i schodzimy do bazy na 2200 m. W Patriot Hills jest zła pogoda, więc samolot po nas nie przylatuje. Następną niespodzianką jaką zapewnia lodowy kontynent jest ciekawe zjawisko pogorszenia oceny odległości i kształtu. Unoszące się w powietrzu małe igiełki lodu powodują, że bardzo trudno ocenić odległość i nachylenie. Stąd piloci mimo, że jest ładna pogoda, nie mogą lecieć. Na następny dzień samolot zabrał część uczestników, lecz ciągle pogarszające się warunki tym razem u nas nie pozwalają na dalsze loty.
16 stycznia. W miarę pojawiających się przejaśnień rośnie nadzieja na lot do Patriot Hills. Jak nas pociesza Keil bywało, że i ponad tydzień czekano na samolot. Wreszcie lecimy. Samolot po oderwaniu się od lodowca mknie na spotkanie przepięknych seraków. Z zapartym tchem obserwujemy wysiłki pilota, który manewruje ciężkim samolotem. Skrzydła tną powietrze kilkanaście metrów od lodowych turni. W Patriot Hills wszyscy uczestnicy wielu wypraw świętują sukcesy w gwarze i radości.
17 stycznia. Na szczęście nie spełnia się czarny scenariusz spędzonych tutaj kilku dodatkowych nocy, który przychodził mi na myśl. Donośny dźwięk Herkulesa rozbrzmiewa po lodowej pustyni. Ok. 14.00 wielki transportowiec ląduje na błękitnym lodzie. Silny wiatr i temperatura prawie -200 powoduje iż wszyscy ruszyli do szybkiego rozładowania i załadowania Herkulesa. Po półgodzinie pakujemy się do samolotu. Startujemy. Przez okienko przemykają coraz to mniejsze szczyty przepięknej lodowej Antarktydy. Na pewno jest po co wrócić.

Witold Szylderowicz
Zielona Góra
w.szylderowicz@man.zgora.pl



Strona główna