24.12.2000
Paradise Bay: 640 54' S, 620 52' W; Neko Harbour: 640 50' S, 620 33' W; Danco Island: 640 44' S, 620 37' W

Moje urodziny. I pierwsze zejście na brzeg kontynentu Antarktydy. To naprawdę wspaniały prezent! Zatem dzisiaj, moja "kolekcja" siedmiu kontynentów, które odwiedziłem, stała się kompletna w sposób nie budzący wątpliwości. Bowiem chociaż całe antarktyczne lato 91/92 spędziłem na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Arctowskiego, to jednak do wybrzeży samego kontynentu Antarktydy zabrakło mi wtedy ok. 100 km. Wszak "Arctowski" położony jest na wyspie.

Pierwszy raz na Antarktydzie ląduję w Paradise Bay, blisko argentyńskiej stacji Almirante Brown. Tego lata stacja jest nieczynna. Mijam więc zabudowania i wraz z pozostałymi turystami, wspinam się na szczyt góry wznoszącej się ponad stacją. Pierwszy raz mamy okazję brnąć przez dość głęboki śnieg, który podczas poprzednich lądowań, na naszych ścieżkach pojawiał się rzadko. Tutaj, ciężki, mokry śnieg miejscami sięga znacznie powyżej kolan. Podejście jest dość strome, a kilka dni spędzonych na statku bynajmniej nie poprawiło mojej kondycji. Na wierzchołek wchodzę porządnie zadyszany. Widoki stąd są podobno fascynujące. Dzisiaj jednak pada śnieg, pułap ciężkich chmur jest bardzo niski, a u podnóży gór i nad wodą unosi się gęsta mgła. Nie widać zatem prawie nic. Co też fascynuje. Zostaję na szczycie góry dłużej niż reszta turystów, delektując się chwilą ciszy i złudzeniem samotności. Później, wzorem moich poprzedników, zjeżdżam w dół głęboką rynną, wyżłobioną przez nich w śniegu. Mijają mnie dzieci biegnące z powrotem pod górę, aby powtórzyć zabawę. Czy naprawdę jestem na Antarktydzie?

Na statek wracamy okrężną drogą. Zodiaki płyną najpierw wzdłuż klifowego wybrzeża, pokrytego plechami porostów. Gnieżdżą się tu kormorany niebieskookie i petrele przylądkowe. Potem płyniemy jeszcze pod rozległy, aktywny lodowiec Petzval. Pingwiny wyskakują ponad powierzchnię wody tuż przy burcie pontonu, ochlapując nas prysznicem lodowatej wody. Na brzegu śpią foki Weddell'a, lśniąc świeżo zmienionym, niemal srebrnym futrem.

Wczesnym popołudniem Mikheev wpływa do Neko HarbourAndvord Bay. Większość turystów gromadzi się na mostku kapitańskim, aby jak najwyraźniej widzieć malowniczą trasę naszego rejsu, wiodącą pomiędzy górami lodowymi. Niestety, padający śnieg, niskie chmury i gęsta mgła nadal ograniczają widoczność.

Lądujemy ponownie na Antarktydzie. Pingwiny zajęte są karmieniem młodych. W śniegu leżącym pomiędzy brzegiem morza, a "pingwiniskiem", wydeptanych jest kilka głębokich tuneli. Na ich dnie wyraźnie widać ślady tysięcy małych łapek. Długo wędruję wzdłuż brzegu. Zatrzymuje mnie dopiero potężny lodowiec. Schodzi prosto do wody. Jego monumentalne ściany unoszą się wysoko ponad moją głową. Krawędzie lodowca są fantastycznie poszarpane, a głębokie szczeliny błyszczą niebieskim światłem. Lodowiec "żyje". Porusza się. Trzeszczy i "wzdycha". Te specyficzne dzwięki dochodzą z miejsc, gdzie - pod wpływem ruchu - lód zostaje mocno ściśnięty lub z miejsc, gdzie ucisk ten nagle słabnie. Potężne ciało lodowca powoli wędruje do wody. Co kilka minut bryły lodu odrywają się z hukiem od jego ścian. To widowisko hipnotyzuje. Niemal zapominam o rzeczywistości. A nadszedł czas by wracać na pokład statku. Z trudem odwracam się plecami do lodowca... Ruszam.

Zaczyna padać gęsty śnieg. Po drodze mijam niewielki, drewniany budynek nieczynnej bazy argentyńskiej. W odwróconej do góry dnem skrzynce zauważam gniazdo pochwodziobów. Ptaki wybrały sobie naprawdę znakomite miejsce. Skrzynce brakuje tylko fragmentu przedniej ścianki. Pozostałe boki oraz "dach" doskonale chronią przed wiatrem i śniegiem. Już wcześniej zauważyłem, że pochwodzioby chętnie korzystają z "uczynności" człowieka. Widziałem je dziewięć lat temu, gnieżdżące się w fundamentach "Arctowskiego" i przedwczoraj - pod stojącą na palach stacją w Port Lockroy.

Wieczorem lądujemy na Danco Island. I tutaj pingwiny wydeptały w śniegu istny labirynt ścieżek. Te najruchliwsze, najbardziej uczęszczane korytarze są naprawdę głębokie. Często w ogóle nie widać drepczących tamtędy ptaków i tylko od czasu do czasu, ponad krawędzią tunelu pojawiają się ich czarne główki.

Zatrzymuję się nad wąskim strumykiem, płynącym wprost spod lodowca i nabieram wodę do butelki. Nie wolno stąd nic wywozić. Nie wolno zabierać nawet kamieni. W wykazie przedmiotów objętych tym zakazem nie ma jednak wody. Zatem po powrocie do Polski będę mógł "legalnie" poczęstować przyjaciół "antarktyczną herbatą".

Dzieci lepią bałwana. Jak na ironię, na kontynencie gdzie śniegu jest najwięcej, bałwan pojawia się bardzo rzadko. I jest bardzo drogi. To chyba "najdroższy" bałwan, jakiego kiedykolwiek widziałem. Ulepienie go kosztowało ponad 10.000 USD.

Wieczorem spotyka mnie bardzo przyjemna niespodzianka. Specjalnie z okazji moich urodzin podany zostaje tort. A moi mili towarzysze podróży śpiewają Happy Birthday!
Następny dzień
Poprzedni dzień
Początek "Dziennika Podróży"
Strona główna