22.12.2000
Cuverville Island: 640 40' S, 620 37' W; Port Lockroy (Gaudier Island): 640 50' S, 630 30' W

Długo płyniemy wzdłuż brzegu Cuverville Island. Krajobraz jest tu naprawdę niezwykły. Niemal pionowy klif okrywa szczelny, kolorowy płaszcz zielonych mchów oraz porostów, mieniących się wszystkimi barwami dostępnej im "tęczy": od czerni, poprzez brąz, szarość i liczne odcienie zieleni, po kolor jaskrawożółty, intensywnie pomarańczowy oraz rdzawoczerwony. Na nieskazitelnie błękitnym niebie świeci słońce. Ciemne skały pokrywa sieć wypełnionych śniegiem szczelin. Wprost do wody "schodzą" olśniewająco białe języki lodowców, pocięte pajęczyną pęknięć, w których cień ma kolor granatowy. Całości dopełniają góry lodowe, emanujące spod powierzchni wody własnym, niebieskim światłem. Aż trudno uwierzyć, że Antarktyka potrafi być tak bajecznie kolorowa.

Lądujemy na Cuverville Island. Jest tu kilka dużych kolonii pingwinów białobrewych. Panuje typowy zgiełk i zamieszanie. Część ptaków wraca, by zmienić wysiadującego partnera lub nakarmić pisklęta, część zmierza w przeciwnym kierunku. Jest ciasno. Niekiedy gniazda oddalone są od siebie tylko "na wyciągnięcie dwóch dziobów". A teren znajdujący się w zasięgu dzioba wysiadującego ptaka, należy wyłącznie do niego. Przechodzącym pingwinom, łatwo zatem naruszyć nietykalność takiego terytorium. Intruzi odpędzani są głośnym wrzaskiem, a opieszałym pomaga przyspieszyć nagana wymierzona ostrym dziobem. Wszystkie gniazda są już od dawna zajęte lecz nadal, między pingwinami trwają waśnie o kamyki, z których gniazda są zbudowane. Chwila nieuwagi sąsiada wystarcza wysiadującemu najbliżej pingwinowi, by ukraść szczególnie kuszący kamyk i dołożyć do swojej "kolekcji". Bilans tych "przestępstw" jest zazwyczaj zerowy, bo chwilę po dokonaniu kradzieży kamyka, "złodziej" sam staje się "ofiarą". Wydaje mi się, jakby obowiązywała tu jedna podstawowa zasada - najcenniejszy jest zawsze kamyk w gnieździe sąsiada.

U większości pingwinów wykluły się już pisklęta. Wprawdzie kalendarzowe lato dopiero rozpoczyna się tutaj lecz ptaki przezornie przystępują do lęgów możliwie wcześnie, bo pisklęta, które "przyjdą na świat" pod koniec sezonu lęgowego nie będą miały żadnej szansy na przeżycie. Na obrzeżach "pingwiniska" gnieżdżą się wydrzyki, traktując sąsiedztwo jako naturalną "spiżarnię". Chwila nieuwagi dorosłego pingwina wystarczy, by jajko lub pisklę padło ofiarą drapieżnika. W naturalnym ekosystemie obecność wydrzyków jest oczywiście niezbędna. W konfrontacji z dorosłym pingwinem, dobrze strzegącym gniazda, ptaki te mają niewielkie szanse. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy w sukurs wydrzykom przychodzi turysta, niepokojący wysiadujące pingwiny. To między innymi dlatego tak ważne jest zachowanie odpowiedniego dystansu od kolonii pinwinów. Na szczęście "moja" grupa jest naprawdę zdyscyplinowana. Wszyscy "szerokim łukiem" omijają wysiadujące ptaki. Dodatkowo, sprzymierzeńcem pingwinów jest dzisiaj wiatr, wiejący od strony ich kolonii. Wielu turystów narzeka na przykry zapach "pingwiniska". Cóż, nie wiedzą jak będzie tu śmierdzieć pod koniec sezonu lęgowego...

Wracając Zodiakiem na statek przepływamy bardzo blisko lamparta morskiego, odpoczywającego na niewielkiej górze lodowej o płaskich brzegach. Widząc jego silne, wysmukłe ciało o opływowych kształtach oraz bardzo szeroki pysk, łatwo wyobrażamy sobie jak poważne zagrożenie stanowi dla pingwinów ta drapieżna foka.

Z Cuverville Island płyniemy w głąb Neumeyer Channel. Pogoda jest piękna i większość z nas cały czas przebywa na pokładzie, aby nie przegapić żadnego z fascynujących pejzaży.

W promieniach wieczornego słońca lądujemy w Port Lockroy na Wyspie Gaudier. Ta cicha zatoka została odkryta w roku 1904 przez Francuską Ekspedycję Antarktyczną, którą kierował Jean Charcot. Później, w "epoce wielorybników", Port Lockroy tętnił życiem. Obecnie znajdują się tu dwa zabytkowe budynki stacji brytyjskiej. Baza ta została odnowiona w roku 1962. Obecnie pełni przede wszystkim funkcję muzeum. Wewnątrz zobaczyć można wyposażenie stacji wielorybniczej. Zachowany został oryginalny wystrój pokoi mieszkalnych oraz kuchnia ze starym piecem i konserwami sprzed kilkudziesięciu lat na półkach. Nie zmieniło się też pomieszczenie radiooperatora. Nadal jest tam potężne, prymitywne radio, piękna, stara maszyna do pisania i lampa naftowa nad stołem. Na stacji jest też sklepik i poczta.

Nad bazą powiewa brytyjska flaga. Pracować tu mogą wyłącznie Brytyjczycy. Chętnych jest wielu. Podobno nawet 200 osób rocznie. Najpierw odrzucane są podania kandydatów, którzy nie mają brytyjskiego paszportu. Pomimo ratyfikacji Układu Antarktycznego, Wielka Brytania jest nadal jednym z siedmiu państw, roszczących sobie pretensje terytorialne do pewnych obszarów Antarktyki. Utrzymywanie "wysuniętej placówki" w Port Lockroy może więc symbolicznie uzasadniać te roszczenia. Sprzedawane tu znaczki pocztowe emituje British Antarctic Terytory, a w sklepie, obok "uniwersalnej" waluty, jaką stanowią w Antarktyce amerykańskie dolary, przyjmowane są też brytyjskie funty. Muzeum, sklepik, poczta oraz możliwość spotkania "prawdziwych" polarników, to nie lada atrakcja turystyczna. Sama stacja prowadzi natomiast jedynie podstawowe pomiary. Przebywają tu zawsze tylko dwie osoby, przywożone do Port Lockroy przed sezonem turytycznym i zabierane stąd po jego zakończeniu. Zimą stacja jest nieczynna. W tym roku pracują tu Kenn oraz Jim - biolodzy z UK Antarctic Heritage Trust oraz British Antarctic Survey. Nasi nowi znajomi mieszkają w dość prymitywnych warunkach. Zaopatrzeni są w ciepłe śpiwory, butle gazowe oraz imponujący zapas konserw i... książek. W Port Lockroy nie ma natomiast wody. Trzeba ją topić ze śniegu. Zgodnie z tradycją zostawiamy na stacji karton warzyw i owoców. A potem zapraszamy Kenn'a i Jim'a na statek. Oferujemy naszym gościom ciepły prysznic, obfity posiłek, kilka godzin rozmowy i żegnamy się z nimi. Brytyjczycy wracają na stację, a my ruszamy w dalszą drogę.
Następny dzień
Poprzedni dzień
Początek "Dziennika Podróży"
Strona główna